Po obdrapanych schodach wspinam się na trzecie piętro. Szczupły mężczyzna czeka w progu Teatru Academia. To sporych rozmiarów lokal, który tuż za przyciemnionym przedsionkiem wielkości pokoju okazuje się mieć scenę i widownię. W tym obcym, jakby nie było, miejscu jest mi tak dobrze i przytulnie, że wcale nie chce się wychodzić. Rozmawiam z Romanem Woźniakiem o ostatniej premierze, Kanastrze.
Reżyser zapala papierosa i prowadzi mnie w magiczne miejsce, gdzie z czarnej podłogi wyrasta dziwna, sześciokątna budowla, coś pomiędzy altaną, a… rakietą kosmiczną. „No i z tym sobie próbujemy” – zaczyna. „A oni, ci aktorzy, gdzie, jak?” – dopytuję. „Niech pani przyjdzie na próbę”.
Więc przychodzę. Woźniak mówi: „Roman jestem, a tu masz herbatę, częstuj się”. Ośmielona przyjacielskim gestem pomagam mu zdejmować osłony z okien tego kosmicznego dziwadła zbudowanego z desek i dykt połączonych ze sobą na zawiasy, żeby całość można było łatwo składać i rozkładać. Siadam na widowni, którą tworzy kilka rzędów ław przykrytych czarnym aksamitem. Drewnianą budowlę zalewa zielone światło z rdzawą plamą w tle. I już nie mam żadnych wątpliwości, że to kapsuła, którą piątka aktorów ruszy zaraz w kosmos. Stłoczeni jak w kotle wydają się cierpieć, najpierw żar słoneczny wciska ich w tylną ścianę, a potem jakaś siła podrywa do góry i przykleja do przednich szyb. Przywarci, muszą tęsknić za światem na zewnątrz. Ich twarze w gęstym, zimnym świetle nie mówią wiele. Za to ciała wyrażają wszystko: ból, niedosyt, samotność… A może nadzieję? A może oczekiwanie?
„Od dawna mnie korciło – mówi Roman Woźniak – żeby zbudować pewien obiekt. Długo nad nim pracowałem, tak jak się pracuje z aktorami nad tekstem. Dopiero potem wpuściłem swoich na to podwórko. Tak powstały pierwsze słowa”. „Słowa?” – dziwię się. „Nazywamy słowami pierwsze czytelne ruchy wobec przedmiotu. Potem one układają się w zdania”. Czym w tym teatrze zastępowane jest słowo? „Ono nie jest zastępowane” – kwituje krótko. „W Kanastrze akcję rozpisaliśmy na kwintet smyczkowy. Dwoje skrzypiec, altówka, kontrabas. Miała być też wiolonczela, ale po wymianie składu zmieniła się we flet piccolo”. A następnie opowiada o psach, które zamieszkują jedną przestrzeń. Zbiegną się, powęszą, jeden znajdzie kość, coś je spłoszy, pierzchną. Ich drogi się krzyżują, ale nie ma w tym logiki, to raczej pewien obraz. „To tak jak – Woźniak tłumaczy dalej – patrzysz z okna na podwórko. Widzisz, że ktoś przyjechał z dostawą, widzisz też, że ktoś od godziny rozmawia przez telefon. Nie ma tu związku w sensie przyczynowo-skutkowym, ale to jest całość”. Nie wiadomo, kim są postaci w Kanastrze, ale można dostrzec łączącą je sieć zależności, widzimy, jak się skupiają i rozpraszają, jak oddziałują na siebie nawzajem, jak penetrują przestrzeń. To nie są proste relacje wynikania, tylko pewne kompozycje ruchowo-przestrzenne, które działają na wyobraźnię i emocje. Niemniej nie ma tu narracji, która prowadziłaby widza z punktu A do punktu B, co bardzo utrudnia odbiór. „Mój mąż – śmieje się Marta Suzin, jedna z aktorek Kanastry – nic z tego nie zrozumiał, więc mu się nie podobało”. Układ zależności pomiędzy postaciami dookreśla je. Martę i Ewę określa podwójność, z kolei Andre – jak mówi Woźniak – cały czas dostaje w dupę. „A facet w okularach – dopytuję – po co mu one?” Roman wstaje z krzesła i podchodzi do regału pełnego grubych albumów ze zdjęciami. Wyciąga któryś i otwiera na dwóch czarno-białych fotografiach mężczyzny w płaszczu, autorstwa Irvinga Penna. Na pierwszej ów mężczyzna klęczy na krześle z nogami niemal spastycznie powyginanymi wbrew przestrzeni i własnemu ciału. Na drugiej – uwagę przyciągają okulary, trzymane przez niego między palcami dłoni wspierającej głowę. „Czułem, że ta postać powinna być z tej fotografii. Nikt tak głupio nie trzyma okularów! Dałem Krzysiowi i Krzysiu się zajarał. Stąd się wzięły okulary. Ostatecznie tę rolę gra Mariusz, ale okulary zostały”.
Roman Woźniak jest z zawodu rzeźbiarzem, wykłada na wydziale rzeźby warszawskiej ASP, swój teatr określa mianem teatru narracji wizualnej. Opowiada ruchem, obrazem, intensywnie wykorzystuje światło i muzykę, a całkowicie pomija słowo. Talent rzeźbiarski przydaje mu się w pracy nad spektaklami, ale rzeźby jako takiej od lat nie uprawia. Początki jego pracy teatralnej sięgają prawie dwudziestu lat wstecz, kiedy to robił spektakle wspólnie ze swoim przyjacielem, Marcinem Januszkiewiczem, również wykładowcą na wydziale rzeźby. „Przez kilka lat pracy w ASP przy katedrze scenografii byliśmy kolektywem” – opowiada Woźniak. „Wymyśliliśmy rzecz zabawną, coś w rodzaju koła naukowego przy Akademii, które działało jako ciało pozarządowe. Mieliśmy swoisty rodzaj przytuliska, pałacyk Akademii ma stosunkowo duże sale. I te pięć lat było taką zabawą, ja produkowałem małe formy teatralne, etiudy studenckie, performance. Zwykle pracowaliśmy w ramach małego festiwalu, w czerwcu. To były bardzo dobre lata. Pierwszy spektakl, Sen Zuzanny, odwoływał się do obrazka z mitu o Zuzannie i starcach, drugi, Mojra, opowiadał o losie ludzkim, o tym, co nas zawsze dusi. Tam jednak jeszcze nie było pełnej swobody myślenia. W 1999 roku podjęliśmy decyzję, że to nie jest combo akademickie, nie wspólnota artystyczna, tylko mój teatr”.
Obserwowanie, jak Roman reżyseruje, jest ciekawym doświadczeniem. Stoi nad tym obiektem pełnym ludzi, w zielonej poświacie i prawie nic nie mówi, ale wszyscy wiedzą, co robić. Olya jest chora, więc na jej miejsce, prosto z budki akustyka, wślizguje się Paweł – chłopak od dźwięku. I on też wie, co i jak. Na początku, jak zgodnie twierdzą aktorzy Ewa, Marta i Andre, nie było tak łatwo. Ewa Ampulska, aktorka i absolwentka akrobatyki na AWF, współpracuje z Romanem Woźniakiem najdłużej ze wszystkich – blisko 8 lat. „Roman używa takiego specyficznego języka” – rzuca z błyskiem w oku. „Na przykład mówi: to nie ma być pach-pach, tylko pach-pach-pach-pach. Ma mnóstwo takich zwrotów, swój język i swój świat. Ja do końca nie wiem, w czym gram, więc jest to trudne. Robię, co on powie, ale sama nie wiem, co to jest. Nikt z nas nie wie. Nikt go nie pyta. Na końcu widzimy, jak to się składa w całość”. Z kolei Marta Suzin, aktorka teatru ulicznego Akt, pojawiła się w zespole Kanastry na zastępstwo, kiedy próby już trwały. Ten sposób pracy ją zaskoczył, ale przypadł jej do gustu. „Woźniak odbiera całą interpretację emocjonalną aktorowi, stara się, żebyśmy za dużo nie myśleli, daje bardzo konkretne wskazówki”. Andre De La Cruz jest w zespole od czterech lat. Roman mówi o nim, że jest „aktorem, reżyserem i Brazylijczykiem”. Pytam Andre o jego brazylijskość, mówi, że dla Romana ma ona znaczenie ze względu na wygląd i temperament, który odzwierciedla się w ruchu. Na pytanie o specyfikę teatru Academia aktor odpowiada: „Woźniak pracuje na impuls” i demonstruje, o co chodzi, uderzając palcem końcówkę długopisu. Długopis gwałtownie odskakuje, wywijając salta w powietrzu. „W tym teatrze – ciągnie Andre – nie ma znaczenia psychologia, tu liczy się strona wizualna. Psychologia pojawia się dopiero później”. Aktor określa pracę w Academii jako work in progress – praca zorientowana na proces, który zamyka się dopiero, gdy pojawi się publiczność. Sam Woźniak swoją pracę w teatrze nazywa dyscypliną trudnego narzędzia.
Spektakl Sekstet, trzy duety i spinka. Niebieski sześcian światła, a w nim uwięzione postacie. Dwóch elegancko ubranych facetów, trzy kobiety w białych getrach. Mężczyźni spowolnionym ruchem zaczynają wydostawać się na zewnątrz świetlnego pudła, ich świat rozszerza się i zyskuje nowe barwy. Wysuwające się z półmroku biurko ma żółty blat. Ma też dziurę, z której zaraz wyjrzy ludzka głowa. Mężczyźni siadają przy biurku, zostawiając za sobą ów siny prostokąt, nadal trzymający na uwięzi tamte trzy kobiety. Głowa, wysuwając się z dziury, wypluwa bardzo mały przedmiot – spinkę do mankietu. Dopiero teraz dostrzegam, że jeden z aktorów ma rozpięty mankiet u koszuli, ale spinki nie przyjmuje. Na niesforny mankiet pada żółte światło. W dalszych scenach pojawiają się trzy epizody damsko-męskie, jakby trzy wersje miłosnej przygody. Ubiór mężczyzn, obecność biurka, chłodne relacje między bohaterami mają symbolizować zimny świat korporacji. Do stworzenia tego spektaklu Romana Woźniaka zainspirowały trzy prace znanego amerykańskiego fotografa – Irvinga Penna. Spektakl składa się z obrazów-scen, które dzieją się w zwolnionym tempie. Wszystko toczy się jakby we śnie, wszechobecny półmrok wsysa i wypluwa kolejne postacie, kolejne przedmioty, kolejne wątki.
„Jakby nawlókł na igłę nitkę i tą nitką zszył przedstawienie w taki sposób, że widać szwy” – mówi Karol Stępkowski, aktor, reżyser, z zamiłowania fotograf; ilustrując swoją myśl, starannie naśladuje czynność nawlekania. „Ja z tego przedstawienia dowiedziałem się więcej o namiętnościach ludzkich, o człowieku, jego samotności, jego troskach, jego lękach, o jego szczęściu, o jego tęsknocie za uczuciem niż chociażby z tego słynnego przedstawienia Kleczewskiej, Marat/Sade, o którym pisano, że to odkrycie roku. Jakie odkrycie! To, co ja tam zobaczyłem na tej Pradze, to jest moje życie, to jest teatr, za którym całe życie tęskniłem”.
„Sekstet to dla mnie historia kilkorga ludzi, która dzieje się na pewno w jakimś biurze” – mówi Marta Suzin. „Zawsze wyobrażałam sobie, że to są pracownicy agencji reklamowej, ale historia nie jest najważniejsza, liczy się obraz, odczucia, emocje. Te spektakle najbardziej oddziałują pozaintelektualnie”.
Teatr Academia jest teatrem amatorskim w tym znaczeniu, że artyści, którzy grają w jego autorskich spektaklach, robią to przede wszystkim dla pasji. Fascynuje ich ten jedyny w swoim rodzaju język teatralny, którego nie można nazwać ani teatrem tańca, ani pantomimą, ani nawet teatrem plastycznym. Karol Stępkowski trafił na ślad Teatru Academia przez znajomego aktora. W rezultacie zainteresowania twórczością Woźniaka zagrał w jednym z jego przedstawień – Lament Malinowy. „Tak jakby stwarzał z aktora nieruchomą rzeźbę i w pewnym momencie ją uruchamiał – mówi Stępkowski. „To teatr intymny, liczy się cisza, zatrzymanie. Tu stałem się wolny jako twórca. Oczywiście są tacy, którzy oglądają te przedstawienia i mówią: to jakieś gówno, tak jak są tacy, którzy mówią, że Gałczyński nie jest poetą. Każdy widz może sobie tu opowiedzieć swoją historię, dlatego ten teatr jest dla mnie taki fascynujący. W ogóle to ja uważam, że Woźniak wszystkie przedstawienia robi o samotności, choć on temu zdecydowanie przeczy”. Z kolei dla Ewy Ampulskiej spektakle Teatru Academia są przede wszystkim o miłości i relacjach pomiędzy ludźmi. „Zobaczyłam coś, czego wcześniej nie widziałam i mnie to bardzo urzekło” – mówi aktorka. „Od tamtej pory bardzo chciałam się znaleźć w tym teatrze. Praca tutaj to dla mnie duża przyjemność i spełnienie”.
Woźniak posiada na swoim koncie także oryginalne projekty społeczne, jak na przykład spektakle z mistrzynią we wspinaczce skałkowej czy z chorym na pląsawicę aktorem Wojciechem Królikiewiczem. Stworzył również przedstawienie Karma z udziałem samych kobiet w różnym wieku, z których najstarsza miała ponad sześćdziesiąt lat, a najmłodsza sześć. Niektórzy artyści Academii, czyli „swoi” – jak nazywa ich Woźniak – wystawiają tu własne spektakle. Andre De La Cruz wyreżyserował w tej przestrzeni m.in. Marianę, która ostatnio zdobyła nagrodę na III Festiwalu Monodramu „Monoblok” w Gdańsku. Swoje spektakle zrealizował tu także Karol Stępkowski.
Za dnia Praga chowa pazur, który w nocy nas, nie-miejscowych, przyprawia o dreszcze – głównie z powodu nieprzyjaźnie wyglądających ulic, a także z powodu mitu Pragi – że tam tylko biją i kradną. Teatr Academia, mieszczący się na ulicy 11 listopada, reklamuje się dwoma skromnymi szyldzikami: jeden wychodzi na ulicę, nieśmiało, ale jednak wysuwając się przechodniom przed oczy, drugi przy wejściu, informuje, gdzie powinni się udać widzowie. „Pierwsze miejsce udostępniła nam firma Hossaplex – tłumaczy Woźniak – ale teren był ogrodzony i od godziny 18 szalały wściekłe psy, które niefrasobliwie zamykał (albo i nie) sławny pan Lesio. Pan Lesio, dawniej klawisz, był treserem psów (a zaczynała się moda na bulteriery dla żon mafii). Po spektaklu zawsze się z taką trwogą szło, czy brama otwarta, czy nie biegają psy. Bywało, że godzina 18, brak światła, zamknięta brama i cholera, nie wiemy. To trwało półtora roku. Prezes uspakajał, że załatwi, ale dla niego dużo lepiej mieć Lesia niż nas. Lesio przez te żony mafii, przez swój dawny zawód i przez psy był arcyskuteczny, bo żadnych włamów nie było”. Tak właśnie zaczynała Academia w roku 1999, na Targowej 80. Roman Woźniak dzisiaj uśmiecha się do tych wspomnień. „Jak tylko zwolniło się miejsce na 11 listopada, przeszliśmy z radością. Rozłożyliśmy się w sierpniu lub wrześniu no i pierwsze pytanie: czym tu się grzeje? Ano, są kaloryfery. Ale rur do tych kaloryferów nie ma, one są niepodłączone! I myśmy wtedy na dwóch olejakach ciągnęli, żeby premierę dać. Dziś wiem, że dwa olejaki to ledwie wygrzewają garderobę. Pamiętam wszystkich zmarzniętych, stojących przy olejaku w każdej wolnej chwili, ale jakaś taka była radość pozyskania tej nowej przestrzeni”.
Do mitu Pragi Roman ma duży dystans. Dla niego Praga nie jest ani taka warszawska, ani taka straszna. Jest przede wszystkim trendziarska, do czego, jak twierdzi, sam się przyczynił. „Kilka lat z rzędu (w latach 2002-2005) robiliśmy festiwal Sąsiedzi dla sąsiadów. Z ciekawości – nie z poczucia misji. Oni mieli zwyczaj stawać w bramach z piwem – myśmy stawali w bramach obok, zapraszając do środka. Prażka przychodziła masowo. Na Małej obrzucili jajkami artystów, a my to odnotowaliśmy jako ciekawy udział widowni. W końcu wydać pieniądze na kontener jajek! Każdą edycję zamykał dzień otwartych pracowni. Było ich około trzydzieści, bo w tym czasie dzielnica dawała upust plastykom i na Pradze jak grzyby po deszczu powstawały pracownie. Jako tak zwani animatorzy byliśmy jedyni. Prażka się w oczach oswoiła. Potem w te miejsca weszły kluby. Praga stała się trendziarska w cztery lata i nastąpił napływ tych zdredowanych, tych homoseksualnych, którzy normalnie dostaliby w mordę”.
Na pytanie, dla kogo gra Teatr Academia, Woźniak wspomina o tak zwanym targecie na taki rodzaj przedstawień, na który składają się studenci i artyści. „No a prażanie, nie ma żadnej relacji z miejscowymi?” – dopytuję. „Oczywiście, że nie. A jaką relację ma Teatr na Woli z Mokotowem? To jest sztuka nie do konsumpcji przez Pragę. To tylko przypadkowe miejsce, mogliśmy mieć siedzibę w city” – odpowiada założyciel. I rzeczywiście, Teatr Academia jest znany w Warszawie w tak zwanym środowisku, ale „przeciętni” warszawiacy o nim nie słyszeli. Ci, którzy tu trafią, często wracają, bo teatr ten przyciąga nie tylko urokiem samej teatralnej formy i zaklętej w tej formie treści, ale jest to także sympatyczne miejsce, w którym po prostu chce się być. Artyści, którzy współpracują z Romanem Woźniakiem, liczą, że w końcu i miasto i szersza publiczność docenią ich działalność. Jednak zdają sobie sprawę, że to, co najpiękniejsze, często pozostaje w ukryciu.
Wioletta Magdalena Witkowska
Źródło: „Nietak!t” nr 12/2012